sobota, 24 sierpnia 2013

Bo każdy swojego bzika ma

A w moim wypadku padło na włosy. A uwierzcie mi, fakt, że ja w ogóle zaczęłam się przejmować jakimkolwiek aspektem swojej kobiecości wcale nie był tak oczywisty. Do mniej więcej 15ego roku życia byłam typową chłopczycą. Tak jakoś wyszło, że od przedszkola trzymałam się z pewną grupką płci przeciwnej, razem z nimi grałam w piłkę nożną (i nawet doceniali mnie jako bramkarza! Choć zajmowałam się tańcem towarzyskim (interwencja mojej Wróżki Chrzestnej, postanowiła, że tak obudzi we mnie kobietkę), to z równym zapałem z kumplami chodziłam na tenisa, wspinałam się po płotach itd... Zatem logiczne, że spódnice i sukienki były od święta, jak już trzeba było. Automatycznie odpadała kwestia przejmowania się makijażem (a w moim pokoleniu już w podstawówce niektóre stawiały w tej dziedzinie pierwsze kroki. W gimnazjum stanowiły już od początku większość). Ja do dziś pamiętam, jak w 15te urodziny pożyczyłam tusz od przyjaciółki i malowałam się przez lustrem Pizza Hut w centrum miasta K. I wtedy wydawało mi się, że różnica jest kolosalna w takim stopniu, że aż nie wiem, czy wypada się tak pokazywać.
Włosy też długo były w odstawce. Owszem, do mniej więcej 9ego roku życia zajmował się nimi mój ojciec. Początkowo, jeszcze w okresie przed przedszkolnym, mył je, nakładał odżywkę i suszył. Wtedy miałam zawsze równo wyczesane i wymodelowane włosy. Na przełomie 9/10 lat przestał mi je układać. Właściwie nie wiem dlaczego... Może liczył, że już sama wezmę szczotkę i suszarkę w dłoń. Tak czy siak stanęło na tym, że na ładnych kilka lat moje włosy zostały porzucone. Myłam je, jak się spieszyłam suszyłam (głową w dół i tyle), przejeżdżałam rano grzebieniem i tadaa! W wieku 16 lat zauważyłam, że włosy wypadają mi garściami... Wtedy to ojciec po raz ostatni kupił mi odżywkę do włosów (pamiętam, że był to Revalid, w tubie jak pasta do zębów). Stosowałam zawzięcie, zaczęłam sama wymieniać się uwagami z przyjaciółką, testować odżywki, które jej mama przynosiła ze szpitala (Henna Wax, ale nie mający nic wspólnego z tymi, które są teraz na półkach w polskich drogeriach). Na początku pomogło, potem zrobiło się znów gorzej i tak z mojej czupryny na 17te urodziny została może jedna piąta. Wtedy zaczęła się włosowa obsesja. Choć na początku nieudolna (bo robiłam wszystko, żeby włosy wyglądały jak wcześniej, mając na myśli modelowanie ponad miarę. Oczywiście na dłuższą metę efekty były odwrotne). Z czasem, metodą prób i błędów nauczyłam się radzić sobie z nimi i szanować ich naturę. Przy okazji dowiedziałam się też, że wypadały od nadmiaru testosteronu, będącego częścią składową pewnej kobiecej przypadłości.
Finalnie odzyskując swoje włosy w takiej formie, w jakiej były przed chorobą, miałam spory bagaż doświadczeń pod kątem stosowania produktów do włosów bądź skóry głowy, i tych ogólnodostępnych i tych na receptę. A że ciekawość nie zna granic, szukałam produktów jeszcze lepiej dbających o włosy... i tak w kółko.
W końcu pomyślałam, że może warto podzielić się tym z innymi zainteresowanymi tematem, poznać cudze sposoby, przetestować na sobie i zaraportować. Oczywiście, chciałabym, aby moja włosowa pielęgnacja była bardziej ekologiczna i sukcesywnie do tego dążę. Nie twierdzę jednak, że każdy konwencjonalny produkt jest zły. Sama sporo posiadam i stosuję. Pod tym względem jestem zwolenniczką łączenia obu podejść tak, aby otrzymać najlepsze dla nas. Choć kusi mnie kilka ekologicznych alternatyw dla szamponu do włosów, chociażby. Na testy przyjdzie czas, gdy zapas konwencjonalnych preparatów ulegnie uszczupleniu. Bo z uwagi na swoje zabijanie problemów zakupami, zwłaszcza kosmetycznymi, mam spory zapas... Ale to historia na inny wpis ;)
Mam nadzieję, że pomysł jakoś się przyjmie i że znajdą się osoby chętne do wymiany opinii i doświadczeń ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz